Witajcie!
Namawiany i motywowany postanowiłem jeszcze raz spróbować idei blogowania/relacjonowania podróży oraz spraw im pochodnych. W kwietniu miałem kilka dni wolnego i postanowiłem zwiedzić kawałek naszych urokliwych mazur. Wybór padł na małą miejscowość Piduń. Moje plany mają to do siebie, że często się zmieniają, więc pojechałem kawałek dalej i zamiast do Wielbarka pojechałem do Szczytna. Nie najszybsze połączenie autobusowe, spowodowało że dojechałem późnym popołudniem i po szybkich zakupach w supermarkecie wyruszyłem w drogę. Założyłem, że będę poruszął się na piechote. Jak postanowiłem, tak zrobiłem - czy rozsądnie to już inna sprawa...
Plan, który miałem był prosty: pierwszego dnia rozbić się nad jeziorem Sędeńskim - znajduje się ono ok 6,5 km od Szczytna, odległość idealna na pierwszy dzień dla niewytrenowanego turysty. Następny dzień to trasa w kierunku Pidunia i nocleg w okolicy któregoś z jezior. Potem w stronę Wielbarka i ostatniego dnia powrót autostopem do Wielbaraka.
Początkowo wszystko szło jak należy - rzeczywistość zgadzała się z mapami google, a dotarcie do miejsca obozowania szło prawie bezproblemowo. Prawie, gdyż popełniłem duży błąd - przygotowałem się tak "dobrze", że mój ekwipunek ważył o wiele więcej niż powinien. Swoje na pewno zrobiła pora roku - musiałem mieć wystarczająco dużo ciepłych rzeczy, w tym mój stary ciężki śpiwór (ale jaki wygodny!), aby komfortowo przespać noc. Temperatura miała spadać do 10 st. Zapas wody i jedzenia też swoje ważyły (nie planowałem przez 2 dni nic kupować, czy polować ;) ). Jednak elektronika, ładowarki, zbędne gadgety... wszytko ma swoją wagę.

Plan, który miałem był prosty: pierwszego dnia rozbić się nad jeziorem Sędeńskim - znajduje się ono ok 6,5 km od Szczytna, odległość idealna na pierwszy dzień dla niewytrenowanego turysty. Następny dzień to trasa w kierunku Pidunia i nocleg w okolicy któregoś z jezior. Potem w stronę Wielbarka i ostatniego dnia powrót autostopem do Wielbaraka.
