niedziela, 22 grudnia 2013

Majorka c.d.

Oczekiwania odnośnie pobytu na Majorce były dość klarowne: relaks, plaża i zabawa.

Nie rozczarowaliśmy się. Rano zakupy w pobliskim minimarkecie (zakończone wykupieniem całego zapasu sangrii Don Miguel), szybkie śniadanie i plaża.
Dobry humor nas nie opuszczał, więc jak dzieci pluskaliśmy się w morzu i bawiliśmy piłką  z krótkimi przerwami na opalanie. Popołudnie spędziliśmy na eksplorowaniu okolicy. Ja z Sebastianem poszliśmy na poszukiwania innej plaży, reszta zdecydowała się na wędrówkę wzdłuż klifów przy okazji zwiedzając okoliczne posesje.


Wieczorem, poszliśmy odkrywać życie nocne okolic Cala Ferrera. Było już po sezonie tak, więc nie było zbyt dużo ani turystów, ani otwartych lokali, jednak nam to nie przeszkadzało. W którymś barze z kolei zostaliśmy na dłużej obserwując występ jakiegoś chałturnika. Jednak siedzenie i sączenie drinków nie było tym czego szukaliśmy. Show - to słowo określa najlepiej to co zrobiliśmy - ku zdziwieniu zarówno pozostałych gości jak i obsługi, większość z nas ruszyła na parkiet.  Zaczęliśmy rozkręcać imprezę, co nie było łatwe patrząc na pozostałych gości. Kilku udało nam się zwerbować i bawiliśmy się do póki grała muzyka. Radośni i zmęczeni wróciliśmy do apartamentu.

Plan na następny dzień był napięty i o dziwo udało nam się dość sprawnie wstać i szybko wyruszyć w drogę. Droga do Puerto Pollenca jest bardzo dobra, jednak na sam Cap de Formentor prowadzi kręta i wąska droga, pełna samochodów z wypożyczalni i trenujących rowerzystów. Nasza wypożyczalnia nie ułatwiła nam zadania. Chcieliśmy wypożyczyć jak najtańsze (i najmniejsze) samochody, zamiast tego otrzymaliśmy (w tej samej cenie) rodzinnego C-mxa oraz "dostawczaka" Forda Tourneo... Zapach palonych sprzęgieł towarzyszył nam aż na sam szczyt. Wszystkim którzy się tam wybierają polecam zatrzymanie się możliwie daleko od latarni. My popełniliśmy błąd i utknęliśmy w korku samochodów czekających na jakiekolwiek miejsce do zaparkowania sprzęgło, ręczny, sprzęgło, ręczny i tak przez godzinę.
Na szczęście widok był warty poświęcenia, spacer, zdjęcia i ruszyliśmy dalej. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się, aby wykąpać się w wypatrzonej wcześniej zatoce. Dojazd był dobrze oznakowany, gorzej było z zejściem na samą plażę - stromo, wśród krzaków i skał. Zatoka okazała się bardziej popularna niż myśleliśmy, nawet spotkaliśmy polską parę młodą na sesji zdjęciowej (słowo na "k" bezbłędnie identyfikowało rodaków). Krystalicznie czysta turkusowa woda okazała się dość chłodna, słonce schowało się za chmurami, tak więc zdecydowaliśmy się na powrót. Niestety nie obyło się bez strat - Łukasz stracił sandały, a drogi pod górę w moich klapkach nie wspomina najlepiej ;).

Wieczorem fiesta rozpoczęta w barze znanym nam z poprzedniego wieczoru, zakończona chyba w jedynej czynnej dyskotece (i ulubionym lokalu Mariana) "Buda".


Następnego dnia późnym popołudniem wypożyczyliśmy samochód i wyruszyliśmy na słynną Cala
Cala Barques
Barques (w innej pisowni Cala Varques) - "nielegalną" plażę, słynącą ze skoków z 30m skał. Już same wskazówki dojazdu były ciekawe: jak zobaczycie zielony śmietnik to tam skręćcie, zaraz za skrętem na Manacor, potem dwa kilometry szutrową drogą - jak zobaczycie pełno zaparkowanych samochodów to będziecie na miejscu. Na miejscu oznaczało jeszcze, że musimy przejść przez żelazną bramę (otwartą tylko na tyle aby przecisną się człowiek) i po 20 minutach drogi ukazał nam się oszołamiający krajobraz. Widok jak z pocztówki: zatoka otoczona wysokimi skałami, żółty lśniący piasek, gwarno,a w oddali zacumowane luksusowe jachty. I zgrzyt. Plaża przyciągała swoim urokiem również nienajmłodszych nudystów...
Skok prawie z 30m

Niezrażeni od razu ruszyliśmy do wody, gdy na własne oczy przekonaliśmy się z jakiej wysokości są oddawane skoki, nikt a nas się nie odważył. Zresztą przez wiele godzin, które tam spędziliśmy było tylko kilku którzy się odważyli. W zatoce panowała iście wolna i sielankowa atmosfera: oprócz nudystów, grupka osób z różnych krajów chodziła po linie, były śpiewy przy akompaniamencie gitary, amatorzy palenia nie tylko papierosów, zaś kolorowy hamak spełniał funkcję baru.

Zbliżał się wieczór, czyli czas powrotu, następnego dnia ruszaliśmy do Walencji!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz