piątek, 22 sierpnia 2014

Mazury w kwietniu, czyli amatorska wyprawa piesza i test hamaka.

Witajcie!
Namawiany i motywowany postanowiłem jeszcze raz spróbować idei blogowania/relacjonowania podróży oraz spraw im pochodnych. W kwietniu miałem kilka dni wolnego i postanowiłem zwiedzić kawałek naszych urokliwych mazur. Wybór padł na małą miejscowość Piduń. Moje plany mają to do siebie, że często się zmieniają, więc pojechałem kawałek dalej i zamiast do Wielbarka pojechałem do Szczytna. Nie najszybsze połączenie autobusowe, spowodowało że dojechałem późnym popołudniem i po szybkich zakupach w supermarkecie wyruszyłem w drogę. Założyłem, że będę poruszął się na piechote. Jak postanowiłem, tak zrobiłem - czy rozsądnie to już inna sprawa...

Plan, który miałem był prosty: pierwszego dnia rozbić się nad jeziorem Sędeńskim - znajduje się ono ok 6,5 km od Szczytna, odległość idealna na pierwszy dzień dla niewytrenowanego turysty. Następny dzień to trasa w kierunku Pidunia i nocleg w okolicy któregoś z jezior. Potem w stronę Wielbarka i ostatniego dnia  powrót autostopem do Wielbaraka.

Początkowo wszystko szło jak należy - rzeczywistość zgadzała się z mapami google, a dotarcie do miejsca obozowania szło prawie bezproblemowo. Prawie, gdyż popełniłem duży błąd - przygotowałem się tak "dobrze", że mój ekwipunek ważył o wiele więcej niż powinien. Swoje na pewno zrobiła pora roku - musiałem mieć wystarczająco dużo ciepłych rzeczy, w tym mój stary ciężki śpiwór (ale jaki wygodny!), aby komfortowo przespać noc. Temperatura miała spadać do 10 st. Zapas wody i jedzenia też swoje ważyły  (nie planowałem przez 2 dni nic kupować, czy polować ;) ). Jednak elektronika, ładowarki, zbędne gadgety... wszytko ma swoją wagę.


Jezioro sędeńskie zobaczyłem wieczorem, szybko znalazłem odpowiednie miejsce i zabrałem się do rozbijania obozu. To był dla mnie i mojego nowego hamaka pierwszy test bojowy. Rozwieszenie hamaka i trapu jest banalnie proste i szybkie. W kilka minut miałem gotowe "łóżko".
Grillowanie stało się ulubioną rozrywką polaków, więc i ja rozpaliłem jednorazowego grilla i raczyłem się kiełbaskami przy dźwiękach żab patrząc na prześwitujące przez drzewa gwiazdy.

Tutaj mała uwaga - w Polsce w bardzo wielu miejscach, szczególnie w lasach jest ZAKAZ rozpalania ognisk poza wyznaczonymi miejscami. Miejcie to na uwadze, już nie chodzi o wysoki mandat, ale o szkody które można wyrządzić.
W warunkach leśnych hamak jest świetnym rozwiązaniem - nie leży się na ziemi, więc nie potrzeba równego terenu, zajmuje mało miejsca i jest lekki. Największa wadą tego rozwiązania jest potrzeba pali/słupów na których się powiesimy oraz wygoda - wiele osób nie lubi/potrafi spać w hamaku. Bardzo istotną sprawą jest izolacja od dołu - mój hamak posiada kieszeń w którą wsunąłem matę samopompującą bardzo znanej i cenionej marki "Tesco". W nocy poczułem, że to było jedne z lepiej wydanych 40 PLN - gdyby nie mata byłoby mi na prawdę zimno.

Opisując noc jednym słowem - długa. Na prawdę! Najedzony i niesamowicie zrelaksowany wślizgnąłem się do hamaka i zaczęło się... Układanie w hamaku? marznięcie? Nie... wsłuchiwanie się w otoczenie. Dla mnie, człowieka "miastowego", wszystkie dźwięki jeziora, lasu są fascynujące, pochłaniające, ale i nieznane - lekko niepokojące. Gałąź ociera się o tropik czy może coś spadło? Pękła gałąź, ktoś idzie?! Trochę czasu minęło, aż się przyzwyczaiłem i zasnąłem. Obudziłem się w środku nocy - było jeszcze zupełnie ciemno, około 2-3 wilgoć przyprowadziła ze sobą chłód. Z tym sobie szybko poradziłem, ale moją uwagę tym razem przyciągnęło zupełnie co innego. Cisza. Nie było słychać szczekających psów, ptaków, żab... nic prócz powiewu wiatru. Taki bezgłos robi wrażenie! Około godziny 6 czułem się już wyspany, ale z czystej hedonistycznej chęci poświęcenia się niczemu jeszcze leżałem i chłonąłem zapachy i dźwięki natury.

Drugi dzień rozpoczął się bardzo przyjemnie - udało mi się tym razem rozpalić małe ognisko i miałem jak zagotować wodę na chińską zupkę. Bez pośpiechu zebrałem obóz i ruszyłem. Minąłem rzeczkę, kilku wędkarzy i wkroczyłem w trochę inny las - wczorajszy był mieszany, a ten iglasty. Tutaj pierwszy raz mapy google zawiodły na całej linii - brak ścieżek i niska dokładność. Z tego powodu zmieniłem plan i zdecydowałem się kierować na południe w kierunku wsi Saski. Plecak jakoś mi mniej ciążył, albo słoneczna pogoda i obcowanie z naturą dawało mi dodatkowe siły. Korzystanie tylko z kompasu, bez dobrze wyznaczonej trasy ma podstawową wadę - można trafić na zagrodzony teren - co mi się oczywiście zdarzyło oraz teren bagienny. Kilka dni wcześniej padało, więc była to dla mnie przeszkoda nie do przejścia, ale jakie widoki! Tym sposobem, zanim trafiłem do Sasek kilka razy musiałem się cofać i w końcu szedłem wzdłuż linii wysokiego napięcia. Wieś Sasek Wielki skusiła mnie napisem "sklep". Po przejściu ok 8 km wizja zimnego picia była bardzo kusząca. Uzupełniłem zapas wody i.. otrzymałem prezent, który okazał się niesamowicie pomocny dla wędrowca - mapę całego nadleśnictwa wraz z zaznaczonymi nawet najmniejszymi ścieżkami!

Niepoprawny optymizm wywołany pogodą, tym bardzo miłym zdarzeniem czy nagłym przypływem endorfin spowodował ponowną zmianę mojej trasy. Szło mi się tak dobrze, więc dlaczego by nie wydłużyć trasy i zakończyć wyprawę w Wielbarku? Wydłużało to marsz (jak policzyłem po powrocie) prawie o 10 km. Ale w końcu miałem mapę i mogłem iść najkrótszą trasą. Nie przeszedłem więcej niż kilometr i usłyszałem po prawej stronie hałas, łamane gałęzie, łup łup! Ktoś biegnie? Tak! Sarna! Uciekała spłoszona moją osobą, jednak ten krótkotrwały widoku utwierdził mnie w przekonaniu, że wybrałem właściwą drogę. Nie szedłem długo, jak dopadło mnie drugie zaskoczenie, wychodząc z lasu, moim oczom ukazała się asfaltowa droga, a po przeciwnej stronie zamiast kontynuacji ścieżki - siatka z drutem kolczastym i zamknięta brama hmm... Krótka konsultacja, mapa, kompas i cały czas coś tu nie gra.. I nie mogło.. zboczyłem dość solidnie z kursu i byłem przy lotnisku Szczytno-Szymany. Mając już pewność gdzie jestem poszedłem zgodnie ze wskazaniami mapy i okazało się, że ścieżka przebiegała przez teren lotniska... Główna brama i ani widu ani słychu żywego człowieka. Nadjechał samochód - pracownik. Dowiedziałem się, że muszę obejść lotnisko.. Nie była to pierwsza zmiana mojej trasy tego dnia wiec specjalnie się nie przejmując ruszyłem. Idąc wzdłuż lotniska, nie trafiłem na ślady CIA, ale zacząłem czuć zmęczenie. Przerwy w marszu były coraz dłuższe, a i plecak zaczął ponownie dawać się we znaki. Las przestał być już taki interesujący, a dużo bardziej interesowały mnie słupki z numerami przedziałów leśnych. Co raz dokładniej śledziłem swoje postępy na mapie, a obrana trasa były już najkrótszą z możliwych - przesieka prowadziła prosto do Kucborka. Postanowiłem, że właśnie w tamtych okolicach spędzę noc. Do Wielbarka będę miał blisko (ok 5 km) i nawet jak dopadną mnie zakwasy, czy się nie wyśpię będę miał bardzo blisko do PKSu.

Każdy kilometr stawał się dla mnie cięższy, dłuższy, a w plecak miałem pełen cegieł. Odciski na nogach, zmęczenie, pot, nie były przecież po to abym się poddał! Ostatkiem sił dotarłem kawałek za wieś, a tamtejszy bardzo rzadki las wydawał mi się pięciogwiazdkowym hotelem. Przegiąłem. I to mocno. Pośpiesznie rozłożyłem hamak i zapadłem się w niego. "Wreszcie" tylko to miałem w głowie, a pulsujące ze zmęczenia nogi, obolałe stopy i ramiona leżały ociężałe odpoczywając. Na pewno do najrozsądniejszych tego dnia nie mogłem zaliczyć, ale teraz już przyjemne uczucie zmęczenia powoli przeradzało się w satysfakcję. Dałem radę!
Sen przyszedł równie szybko, jak pobudka. Spałem nie daleko od drogi dlatego, spodziewałem się, że może mnie ktoś odwiedzić. Nie, myliłem się już około 9 rano miałem gości. Słyszałem, że ktoś nadchodzi i do mojego hamaka zajrzała głowa pytająca "żyje czy nie żyje??" I zostałem zaproszony na papierosa.
Jako, że papierosów nie pale,  zostało mi zaproponowane piwo, na to też dla mnie było za wcześnie. I tak od słowa do słowa przy piwku i papierosie doszło do śledzika. Tego nie odmówiłem - był pyszny. Czekałem tylko jak wyciągną ( było ich dwóch ) z torby coś mocniejszego. To nie nastąpiło i po jakiś 45 min. bardzo miłego spotkania chłopaki zdecydowały po konsultacji telefonicznej, że nie warto już wracać na budowę i poszli z kolegą na wino...
Skończyłem śniadanie spakowałem się i ruszyłem "na Wielbark". Droga była krótka, ale niestety poprzedni dzień, dał mi się mocno we znaki. Droga była nadspodziewanie cięzka w porównaniu z tym ile mi zostało do przejścia. PKS przyjechał na czas i kilka godzin później byłem już w domu. Ta wyprawa była dla mnie bardzo dobrym doświadczeniem - przetestowałem sprzęt oraz już wiem jak się nie pakować!
A to krótki filmik jak wspominałem ten wyjazd..




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz